Choć wiedziałam, że za La La Land odpowiada Damien Chazelle, twórca rewelacyjnego filmu Whiplash, do kina nie szłam z żadnymi wygórowanymi oczekiwaniami. Wszędzie, co prawda, słyszałam głosy zachwytu, ale chciałam po prostu dobrze się bawić, trochę wzruszyć i zrelaksować. Czy się udało?
„La La Land” ma już siedem Złotych Globów, co jest wynikiem rekordowym. Jeżeli streścić by tutaj opis filmu wyszło by zbyt banalnie. Ona - dziewczyna, która marzy dzięki swojej ciotce o zostaniu sławną aktorką, on - facet, który jest z krwi i kości jezzowcem, który nie może przeżyć, że jego ukochany gatunek muzyki wymiera, a słuchają go tylko podstarzali ludzie, którzy nie mają co robić. Postanawia założyć własną jazzową knajpę. Oboje pragną być nie tyle beneficjentami hollywoodzkiego splendoru, ile artystami przez duże A, które to marzenie popycha ich ku sobie.
Początek,napisy i ogólny wygląd filmu kojarzyły mi się z jakimś musicalem z lat 80. Plakaty w pokoju Mii, płyty winylowe u Seba, neony na ulicach i wyraziste kolory. Chazelle znajduje jednak sposób na to, by widza nie zemdliło, a obraz okazał się czymś więcej niż pastiszem i sumą rozległych inspiracji. Po tym wszystkim zaczyna się nieco uspokajać. Kolory filmu zmieniają się z neonów i jaskrawych odcieni. Blakną tworząc odcienie błękitu, fioletu, a neony zmieniają się w pastele. Muzyka z zabawnej, roztańczonej i skocznej przemienia się w melancholijne ballady pokroju osławionego już "City of Stars", a cukierkowe życie głównych bohaterów i ich wspaniała miłość od pierwszego wejrzenia zmienia się tworząc bardziej realistyczną rzeczywistość.
Mnie osobiście jeżeli chodzi o wizualne aspekty film urzekł. Śliczne widoki, kolory, cudowne sukienki głównej bohaterki, a do tego śliczne ballady wpadające w uchu. Jeżeli chodzi o historię mamy tutaj typową historię miłosną przedstawioną w bardzo uroczy i trochę inny sposób z jakże realistyczną i na początku w ogóle nie przewidywalną końcówką, która mimo, że fajnie by było jak by była inna to jednak cieszę się, że reżyser do końca nie pociągnął tej schematycznej wizji.
„La La Land” jest gwarancją świetnej dwugodzinnej rozrywki. To kapitalnie zagrany przez duet Stone-Gosling, brawurowo opowiedziany melodramat ze świetną ścieżką dźwiękową przypominającą dlaczego miłośnicy prawdziwego jazzu tak uwielbiają jego przełomowy „Whiplash”.
Ocena: 4/5
Taaa, tyle nagród... uważam, że film zasługuje na to wszystko. Niby banalna historia, ale przepięknie opowiedziana. Teraz czekamy na Oscary
OdpowiedzUsuńByłam na tym filmie w kinie i szczerze się zauroczyłam! ♥
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko!
helloimbooklover.blogspot.com
Jedynym musicalem, który mnie interesuje jest Afera Mayerling Accantussa :P na ten na pewno się nie wybieram :D
OdpowiedzUsuń